Dokładnie rok temu po raz pierwszy wsiadłem na rower szosowy. Wiedziałem, że kolarstwo szosowe wciąga, że przy takim rowerze jest zawsze chęć na „szybciej” i „więcej” ale nie sądziłem, że kolarzówka tak mocno zdominuje moje rowerowe życie. Kolarstwo górskie zostało praktycznie zepchnięte do marginesu, nie wiem czy ten trend utrzyma się również w przyszłym sezonie, ale nie ma co ukrywać, szosa wciąga. Aktualnie moja Sensa Romagna ma przejechane ponad 3700km a na MTB zrobiłem niecałe 1000km w tym roku. Liczby mówią same za siebie…
Początki na szosie były trudne. Nowa pozycja, dużo lżejszy rower a w połączeniu z moją dość niską wagą muszę naprawdę uważać przy mocniejszym wietrze. Udało mi się jednak szybko przystosować i maksymalnie wkręcić w nowy rodzaj kolarstwa. Wiele osób uważa iż jazda na szosówce jest prostsza, łatwiejsza i lżejsza. Nic jednak bardziej mylnego! Szosa wymaga o wiele więcej samodyscypliny i szybko weryfikuje jaką naprawdę posiadamy kondycję. Górki które pokonywaliśmy bez trudności na MTB, na szosie stają się całkiem nowym wyzwaniem. Wszyscy Ci którzy jeździli na MTB i zaczęli jeździć na szosie wiedzą o czym mówię a całej reszcie polecam to sprawdzić na własnej skórze (łydach).
Teraz już wychodząc na rower patrzę czy pogoda nadaję się na szosę… takie zboczenie 😉 To jest chyba jedyny minus kolarstwa tego rodzaju. Nie w każdych warunkach atmosferycznych da się jeździć. Wiadomo, jak ktoś się uprze to wszystko można, ale żeby czerpać 100% satysfakcji i przyjemności z tego sportu pogoda musi być co najmniej „sensowna”.
Czy polecam kolarstwo szosowe? Jak najbardziej! Jednak w moim przypadku dobrze, że mam alternatywę w postaci MTB, gdyż uwielbiam również „poszlajać” się po bezdrożach a zimowe wycieczki w temperaturach mocno poniżej kreski i po białym puchu nie wchodzą zupełnie w grę na szosówce.
Oto skrócona historia mojej rocznej przygody z szosą ujęta w kadrze. Więcej zdjęć znajdziecie na Facebooku, Instagramie i oczywiście blogu 🙂

